Główna >>

RSS
Nie idźmy na tę wojnę! To nie nasza wojna!

 

Jak to było z tym COVID-em?

2023-09-10   kategorie: nowości społeczeństwo

Pomysł napisania notki na powyższy temat już od dawna chodził mi po głowie, ale sytuacja życiowa - zarówno ta "ogólna" w Polsce i poza nią, jak i prywatna, niezbyt sprzyjała pisaniu... Stwierdziłem jednak, że warto się w końcu zmobilizować i napisać...

Niemal od początku wojny na Ukrainie po Internecie krąży żart, że Władimir Putin powinien otrzymać nagrodę Nobla z medycyny, ponieważ rozpoczęciem wojny z Ukrainą niemalże z dnia na dzień zakończył pandemię COVID-19. Zwłaszcza tak wyglądało to w Polsce, gdzie natychmiast po wybuchu wojny masowo zaczęto wpuszczać do kraju bez jakichkolwiek rygorów sanitarnych tysiące niezaszczepionych i nie noszących masek Ukraińców - podczas gdy oficjalnie w Polsce noszenie masek cały czas obowiązywało (o czym pisałem jako jednym z punktów w tej długiej notce) - a w krótkim czasie także i oficjalnie przestały obowiązywać jakiekolwiek pandemiczne restrykcje, zlikwidowano testowanie na COVID i publikowanie statystyk zakażeń - temat znikł. "Ten wirus już jest w odwrocie, już nie trzeba się go bać" wersja 2.0?

Możnaby tak sądzić, gdyby nie to, że mimo iż na Zachodzie (np. w Niemczech) ograniczenia pandemiczne utrzymały się dłużej, w końcu i tam je zniesiono, a Światowa Organizacja Zdrowia ostatecznie ogłosiła koniec pandemii. I faktem jest, że jednak nie obserwowaliśmy - i nie obserwujemy po zniesieniu restrykcji - masowych zachorowań na COVID na skalę, którą powszechnie prognozowały modele matematyczne publikowane podczas pandemii; istnej "rzezi" społeczeństw. Nie da się zatem uciec od pytania: dlaczego tak jest? Czy jednak cały ten COVID nie był tak groźny, jak się początkowo obawiano, i wzbudzona została nadmierna, niepotrzebna panika? Czy też jednak większość społeczeństwa - czy to poprzez szczepienia, czy poprzez przechorowanie - zyskała odporność na wirusa i pandemia w naturalny sposób wygasła? Czy wirus zmutował do praktycznie nieszkodliwej postaci? A może jest jeszcze jakiś inny powód?

Mam wrażenie, że jakichś rzetelnych badań na ten temat - o ile w ogóle zostanie on podjęty - można się spodziewać najwcześniej za jakieś kilka lat (i to "kilka" raczej bliższe dziesięciu niż np. trzem). Obecnie natomiast w tym zakresie panuje ogromny szum informacyjny, gdyż fakt, że jednak nie wymarliśmy masowo na COVID, stał się świetnym argumentem dla wszelkiego rodzaju tzw. "pandemicznych denialistów", głoszących, że cała pandemia była jedynie wielką medialną ściemą, wirusa nie było (a może był, ale nie bardziej szkodliwy od zwykłego przeziębienia), pandemiczne restrykcje były rodzajem generalnej próby mającej pokazać "władcom świata", na ile ludzkość jest skłonna dać się zniewolić, testy były całkowitym oszustwem i zawsze dawały pozytywny wynik, a szczepionki były w istocie substancjami trującymi, i cała kampania szczepionkowa miała na celu po prostu uśmiercenie części społeczeństwa ("depopulację"). Jeżeli ktoś nie umarł po szczepionce, to tylko dlatego, że nie dostał "prawdziwej" szczepionki, lecz placebo, które zawierała część zastrzyków. Czyli mądrości spod znaku "wyłącz telewizor, włącz myślenie" - hasła o tyle absurdalnego, że jego propagatorzy zazwyczaj swoje "myślenie" czerpią bezkrytycznie z podejrzanych filmików na podejrzanych stronach internetowych... W czym to ma być lepsze od przyjmowania przekazu płynącego z telewizora?

"Pandemiczni denialiści" zdominowali zwłaszcza w ciągu ostatniego półtora roku Twittera, głosząc tam z triumfem, że oni mieli rację, powielając szeroko informację o każdym przypadku "nagłej śmierci" stosunkowo młodej osoby - wiążąc to nieodmiennie z faktem, iż była ona zaszczepiona na COVID - i przytaczając wyniki coraz liczniejszych badań mówiących o tym, że szczepionki na COVID były nie tylko niezbyt skuteczne, ale i zdecydowanie mniej bezpieczne, niż miało to wynikać z wyników badań, które publikowane były w trakcie pandemii. Wieszają przy tym psy na tych, których nazywają "covidianami", a którzy ich zdaniem bezmyślnie ulegli propagandzie płynącej z telewizora i nie tylko sami się zaszczepili, ale też chcieli do tego zmuszać innych wręcz zamordystycznymi metodami. Przy czym nie jest do końca jasne, kim według "antypandemistów" jest "covidianin" - dla jednych to każda osoba, która się zaszczepiła, niezależnie od motywów, które nią kierowały; dla innych to dopiero ci, którzy byli zwolennikami obowiązkowych szczepień, obowiązkowego noszenia masek i tzw. paszportów covidowych. W optyce "antypandemistów" wszystko jest bowiem wrzucone do jednego worka: sama obawa przed wirusem, uznawanie jego faktycznego istnienia i traktowanie go jako zagrożenie jest zmieszane w jedno z popieraniem rządowej propagandy na ten temat i często absurdalnych, wprowadzanych zupełnie chaotycznie restrykcji (jak zakaz wstępu do lasów czy obowiązek noszenia masek na wolnym powietrzu), noszeniem masek, szczepieniem się oraz "segregacją sanitarną", czyli żądaniem ograniczenia dostępu do takich miejsc jak np. restauracje, kina itp. tylko do osób zaszczepionych.

Podobnie jak jest np. w przypadku konfliktu politycznego PiS-PO, także i konflikt między "covidianami" a "antycovidianami" ma charakter "pakietowy" - tzn. jeżeli nie przyjmujesz absolutnie i bez wyjątku całego pakietu poglądów reprezentowanych przez jedną ze stron, jesteś automatycznie przypisywany do drugiej strony. W przypadku tego pierwszego konfliktu wystarczy np. uznawać działania aktywistów LGBT za zbyt nachalne i przesadne (a w efekcie bardziej szkodzące niż pomagające samym homoseksualistom i pokrewnym), albo uważać 500+ za program generalnie korzystny dla większości społeczeństwa polskiego, aby być przez "fajnopolaków" uznany za "pisowca". Z kolei jeśli ktoś ośmieli się powiedzieć, że jednak rząd Tuska też zrobił coś dobrego (a za taką rzecz np. uważam zniesienie - formalnie zawieszenie - obowiązkowego poboru do wojska), w oczach zwolenników partii rządzącej od razu zyska miano "zdrajcy" i "anty-Polaka".

Tak samo jest z konfliktem "covidowym". W czasie pandemii, kiedy media wręcz modliły się do szczepionek (o czym wspominałem tutaj) wyrażenie jakiejkolwiek wątpliwości na ich temat od razu kwalifikowało do przypięcia łatki "oszołoma", "szura" i "antyszczepionkowca". I to pomimo, iż wątpliwości takie wprost wyrażano w świecie naukowym i lekarze cały czas publicznie zastanawiali się nad tym, jak długo trwa odporność po szczepionce i na ile szczepionka - jeśli w ogóle - zabezpiecza przed zakażeniem i przenoszeniem wirusa (bo zabezpieczenie przed zachorowaniem a zakażeniem to dwie różne rzeczy). Jak widać jednak te rozważania - mimo że też gdzieś obecne w mediach, szczególnie tzw. "społecznościowych" - nie przebiły się do powszechnej świadomości, gdyż teraz "antypandemiści", którzy obecnie górują w mediach "społecznościowych" (w tych "niespołecznościowych" temat COVID-a jest po prostu nieobecny), odwołują się do tego właśnie medialnego szczepionkowego hurraoptymizmu, twierdząc (niezgodnie z prawdą), że w czasie pandemii przecież "wszyscy eksperci" bez żadnych wątpliwości przekonywali, że szczepionki są "stuprocentowo skuteczne i bezpieczne". Więc każdy, kto się zaszczepił, to "covidianin", który uwierzył tym ekspertom.

Poświęciłem tyle miejsca "antypandemistom" i głoszonym przez nich tezom, gdyż ten tekst jest też rodzajem mojego osobistego rozrachunku z nimi. Zawsze bolało mnie publiczne propagowanie głupoty (dlatego też tak straszną rzeczą są dla mnie tzw. "media społecznościowe", gdyż za ich pośrednictwem takie propagowanie głupoty odbywa się niezwykle szeroko i skutecznie - treści takie zyskują znacznie większe "zasięgi" niż jakiekolwiek rozsądne, wyważone wypowiedzi i są szeroko rozpowszechniane dalej przez setki kont), i dlatego tak boli mnie obecne zdominowanie dyskursu w sprawie COVID-a przez "antypandemistów".

Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak przyznać, że "antypandemiści" to jedyna grupa, która wciąż pamięta, że COVID-19 był, że popełniono w kwestii walki z tą chorobą mnóstwo błędów (przekładających się choćby na mnóstwo tzw. "nadmiarowych" zgonów - w Polsce było to prawie 250 tys. osób), i że nikt za te błędy nie odpowiedział. Z "oficjalnych" mediów temat praktycznie zniknął - jedynym tematem jest tam w tej chwili "wspierajmy Ukrainę", jeśli nie liczyć aktualnej kampanii wyborczej - a wszyscy ci, którzy tak bardzo aktywnie ostrzegali nas w mediach przed COVID-em i zachęcali do szczepień, po odwołaniu pandemicznych restrykcji nagle przestali w ogóle się wypowiadać. Tym samym temat został oddany "antypandemistom" praktycznie walkowerem. A ci go "grzeją"...

Wróćmy jednak do naszych baranów, bo niezależnie od tego, co głoszą "antypandemiści", problem istnieje. To, że szczepionki na COVID okazały się nieskuteczne, widać gołym okiem: obecnie mamy już chyba do czynienia z piątą czy szóstą dawką tej szczepionki. Niewiele osób już w ogóle chce się nią szczepić, gdyż jeżeli szczepionkę trzeba przyjmować co kilka miesięcy, to jest rzeczą oczywistą, że jej skuteczność jest raczej wątpliwa. Do tego wirus mutuje, a producenci szczepionek w oczywisty sposób nie są w stanie za nim nadążyć; powtarzane są zatem szczepienia tymi samymi szczepionkami, stworzonymi dla starszych odmian wirusa. To tym bardziej nie zachęca do szczepień.

Niestety, jest gorzej, bo być może szczepionki są nie tylko nieskuteczne, ale wręcz kontrskuteczne. Pojawiają się badania mówiące o tym, że odporność na tego wirusa u osób zaszczepionych, zwłaszcza wielokrotnymi dawkami, może być obniżona w stosunku do osób niezaszczepionych! Oczywiście są to na razie pojedyncze badania, które - jak to w nauce - wymagają powtórzenia i zweryfikowania, ale jeżeli się potwierdzą, może się okazać, że cała akcja szczepień była totalnie bez sensu.

Jest również coraz więcej badań wskazujących na znacznie wyższą liczbę niepożądanych skutków ubocznych szczepionek na COVID w porównaniu do stosowanych dotychczas szczepionek na wszystkie inne choroby zakaźne. Niektóre badania wskazują nawet na kilkaset razy wyższą liczbę tych zdarzeń niż w przypadku innych szczepionek!

Wszystkie te badania są recenzowane, ukazują się w renomowanych czasopismach naukowych i robią wrażenie rzetelnych. Ale w tych samych czasopismach ukazywały się też - i teoretycznie również były recenzowane - badania, które wskazywały na wysoką skuteczność szczepionek na COVID, przed ich wprowadzeniem na rynek. Obecnie ujawnianych jest coraz więcej dokumentów, które przemawiają za tym, że dane te mogły być sfałszowane w wyniku lobbingu firm produkujących te szczepionki. Nie byłby to wszak pierwszy przypadek fałszerstwa danych w medycynie, powodowanego względami merkantylnymi. Ale to również skłania do ostrożności w stosunku do obecnie publikowanych wyników badań, o których wspominam wyżej; one też mogą być sfałszowane, z innych pobudek i przez kogo innego. Dlatego też napisałem powyżej, że rzetelnych badań możemy się spodziewać najwcześniej za kilka lat; sytuacja wokół COVID-a jest obecnie wciąż zbyt emocjonalna i pełna politycznego napięcia, aby nauka mogła tu oprzeć się rozmaitym naciskom.

Jak to zatem było z tym COVID-em? Spróbuję przedstawić moje przemyślenia - oczywiście są to po prostu moje spekulacje, gdyż nie mam żadnych badań, które by to potwierdziły. Wirus oczywiście był - głupotą byłoby twierdzenie, że go nie było. Skąd się wziął - tego wciąż nie wiemy, i chyba wszyscy zapomnieli już o poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie, które tak bardzo zaprzątało uwagę mediów podczas pandemii. Wiemy jednak, że pojawił się po raz pierwszy w Chinach. I tu jest pies pogrzebany, a raczej jeden z kilku psów pogrzebanych, które pojawią się w tych moich rozważaniach.

Myślę, że wirus w istocie był jednak mniej groźny, niż nam to przedstawiano (choć oczywiście zachorowanie na COVID nie jest niczym przyjemnym - co mogę potwierdzić własnym doświadczeniem - i bzdurą jest to, co gadają "antypandemiści", że to "zwykłe przeziębienie"). Myślę też, że gdyby wirus nie pochodził z Chin, świat zachodni by tak nie spanikował. W zachodniej - a szczególnie amerykańskiej - optyce Chiny to przecież jeden z głównych wrogów i część "osi zła" wraz z Rosją. Jestem przekonany, że przywódcy polityczni świata zachodniego - choć oczywiście nigdy by nie wspomnieli o tym oficjalnie - cały czas mieli "z tyłu głowy" przeświadczenie, że wirus jest bronią biologiczną wyprodukowaną przez Chiny przeciwko światu zachodniemu. Jeśli nawet wybije przy okazji kilkadziesiąt, czy kilkaset milionów Chińczyków, to przy liczebności ich społeczeństwa są to straty, które są w stanie przetrwać. Świat zachodni natomiast analogicznych strat nie przetrwa.

Taki punkt widzenia jak dla mnie tłumaczy - niezrozumiałą przy patrzeniu pod innym kątem - fiksację polityków, biznesu i mediów na wyprodukowaniu szczepionki, a nie lekarstwa na COVID. Przy każdej "normalnej" chorobie to drugie byłoby chyba priorytetem. Jednak jeśli mamy do czynienia z bronią biologiczną, sensowne jest przyjęcie założenia, że próba leczenia wywołanej nią choroby jest bezcelowa - bo ma ona być nieuleczalna lub skrajnie trudno uleczalna - w związku z czym właściwą strategią jest masowe uodpornienie społeczeństwa na tę broń. Stąd nacisk na szczepionki właśnie.

Można tu oczywiście jako kontrargument podnieść fakt, że przecież i Chiny, i Rosja także opracowały własne szczepionki na COVID. Jednakże w tych krajach nie było takiego nacisku na szczepienia jako "jedyną" metodę zakończenia pandemii. W Chinach stawiano raczej na metody administracyjne typu lockdowny, przymusowa izolacja chorych i powszechne testowanie (słynna "polityka zero COVID"), a w Rosji, jak to w Rosji - panuje ogólny bardak i podchodzono do sprawy raczej w ogóle dość niefrasobliwie... Wydaje mi się, że kraje te opracowały szczepionki bardziej jako pokaz, że "my też potrafimy i nie musimy być zależni od Zachodu", ale nie zamierzały - w przeciwieństwie do Zachodu - organizować jakichś kampanii szczepień na masową skalę.

I tu jest kolejny pies pogrzebany. Oczywiście bzdurą jest twierdzenie, że szczepionki były celowym planem trucia czy "depopulacji" ludzkości. Jednak dla przemysłu farmaceutycznego masowe rządowe zamówienia na szczepionki były ogromną, jedyną w swoim rodzaju szansą na zarobek. A gdzie są zamówienia rządowe na ogromne pieniądze, tam w sposób właściwie nieuchronny pojawia się korupcja. I mamy obecnie coraz więcej przesłanek wskazujących na korupcję wysokich urzędników odpowiedzialnych za zamówienia szczepionek (m.in. w Komisji Europejskiej) i ich podejrzane personalne związki z firmami produkującymi te szczepionki.

Każdy rozsądny człowiek może mieć wątpliwości co do rzetelności badań nad szczepionką, którą opracowano w kilka miesięcy. Wspominałem o tym również w notce, którą już powyżej linkowałem. Dlatego też - zapewne również drogą korupcji - zaangażowano potężne siły medialne do promowania szczepionek. O najprawdopodobniej sfałszowanych badaniach dotyczących ich skuteczności i bezpieczeństwa już wspomniałem. Zaangażowano również "ekspertów" - lekarzy, którzy zapewniali w mediach o całkowitej skuteczności i bezpieczeństwie szczepionek, powołując się na te właśnie badania - co czynili zresztą wbrew wiedzy naukowej, gdyż w medycynie nigdy nie możemy mieć do czynienia ze stuprocentowo pewnym wynikiem (i nawet te sfałszowane badania takich wartości oczywiście nie zawierały). To właśnie wypominają im do dziś (i słusznie) "antypandemiści". Ale także naukowcy mający dobre intencje i chcący rzetelnie analizować sytuację opierali się na tych wynikach badań - bo innych, ze względów oczywistych, na razie nie było - i na ich podstawie tworzyli różne prognozy i analizy. Opracowane rzetelnie, zgodnie z metodą naukową - ale cóż z tego, jeśli dane wejściowe były przekłamane...

Zaserwowano nam zatem niedokładnie przebadane, nieskuteczne i niezbyt bezpieczne szczepionki, przedstawiając równocześnie sfałszowane badania, zawyżające zarówno ich skuteczność, jak i bezpieczeństwo, a wszystko po to, aby właściwi ludzie mogli zarobić ogromne pieniądze. No cóż, możnaby powiedzieć że w kapitalizmie nic nowego pod słońcem.

Oprócz samej choroby oraz szczepionek pozostaje jeszcze kwestia restrykcji i środków profilaktycznych, które miały powstrzymać rozprzestrzenianie się wirusa. Tutaj - wydaje mi się - dało znać o sobie głębokie zaniedbanie medycyny chorób zakaźnych na Zachodzie, o czym wielu zarówno lekarzy tej specjalności, jak i publicystów wspominało jeszcze na długo przed pandemią. Wielokrotnie czytałem publikacje, w których mówiono, że świat zachodni jest absolutnie nieprzygotowany na nadejście ewentualnej epidemii - żyje bowiem w przekonaniu, że choroby zakaźne zostały na Zachodzie zwalczone i jest to coś, co może się zdarzyć w "brudnej" Afryce lub Azji, ale nie w przestrzegających - czasami wręcz do przesady - zasad higieny (i stosujących szczepienia profilaktyczne) krajach Europy lub USA. Dlatego też medycyna chorób zakaźnych od lat była traktowana na Zachodzie po macoszemu, nie przeznaczano na jej rozwój zbyt wielu pieniędzy, a lekarzy tej specjalności było niewielu.

Kiedy nadeszła pandemia, władze większości krajów w istocie nie wiedziały, jak postąpić. Nie było przygotowanych na takie sytuacje planów działania i procedur, nastąpiła totalna improwizacja. Jedynymi krajami, które wydawały się mieć jakieś plany i procedury działania na taką sytuację, były kraje Azji Wschodniej (w tym Chiny), które już wcześniej miały doświadczenia z kilkoma podobnymi epidemiami, które jednak nie wyszły poza region - i one chyba poradziły sobie z chorobą stosunkowo najlepiej, choć i tam stosowane środki czasami były chyba przesadnie drakońskie.

Właściwie nikomu chyba nie udało się prawidłowo wdrożyć proponowanej w słynnym artykule, który ukazał się na początku pandemii, strategii "młota i tańca". Pytanie, czy ktoś w ogóle próbował - bo żeby ją rzetelnie zastosować, trzeba mieć w miarę dokładnie przeanalizowane skutki, jakie może przynieść wprowadzanie różnych rodzajów restrykcji, w dwu aspektach: strat gospodarczych oraz przewidywanego zmniejszenia liczby zakażeń. Wątpię, aby rząd któregokolwiek kraju posiadał takie dane. Strategia w skrócie sprowadza się do tego, że najpierw używa się "młota" - czyli wprowadza się kilkutygodniowy całkowity lockdown, którego celem jest zduszenie epidemii - po czym następuje "taniec", polegający z grubsza na tym, że obserwuje się wzrost lub spadek liczby zakażeń i odpowiednio do tego stopniowo wprowadza lub łagodzi restrykcje, poczynając od tych, które przynoszą stosunkowo najmniejsze straty gospodarcze przy stosunkowo największym wpływie na zmniejszenie liczby zakażeń. Owszem, każdy umiał zastosować "młot", ale z "tańcem" już było znacznie gorzej. O ile generalnie uważam działania typu zamknięcie lokali gastronomicznych czy kin (ogólnie mówiąc, wszystkich miejsc służących rozrywce) za słuszne - nie są to rzeczy niezbędne ani do życia, ani dla gospodarki państwa (choć oczywiście ludzie pracujący w tych branżach zapewne patrzą na to inaczej), to poza tym podejmowano mnóstwo decyzji zupełnie absurdalnych i wydających się nie mieć racjonalnego uzasadnienia - jak już wspomniany, wręcz osławiony zakaz wstępu do lasów czy na tereny zielone (pamiętam absurdalny widok zamkniętych bulwarów Wisły w Krakowie pilnowanych przez policję - którymi to bulwarami prowadzi zresztą droga rowerowa stanowiąca najkrótszy i najwygodniejszy dojazd ode mnie do mieszkania mojej matki, którą się wówczas opiekowałem, w związku z czym zmuszony byłem do nadkładania drogi i jazdy innymi, gorszymi trasami).

Za totalny absurd natomiast uważam - akurat na szczęście nie wprowadzono tego w Polsce, za to dość szeroko w Europie Zachodniej - to, co "antypandemiści" nazywają "segregacją sanitarną", czyli ograniczenie dostępu do sklepów, lokali gastronomicznych, siłowni itp. (w późniejszym okresie, kiedy już zezwolono na ich otwarcie) tylko do osób, które były zaszczepione lub mogły się wykazać aktualnym negatywnym testem na COVID. O ile wymaganie aktualnego testu ma jeszcze jakiś sens (choć wykonywanie testu na COVID jest jednak procedurą inwazyjną, i zdarzały się - chociaż rzadko - urazy i uszkodzenia ciała podczas wykonywania tych testów, więc też nie należy z nimi przesadzać), to kryterium szczepienia nie ma żadnego sensu, gdyż w tym czasie już dobrze wiedziano, że szczepionka nie zabezpiecza przed transmisją wirusa - czyli osoba może być zaszczepiona, a mimo to się zarazić i "rozsiewać" dalej wirusa, nawet jeśli sama nie zachoruje. Cieszę się, że - w przeciwieństwie do innych absurdów - ten absurd akurat w Polsce nie zagościł (chociaż osobiście i tak z własnej woli unikałem jakichkolwiek dużych zgromadzeń ludzi w tym czasie i chodzenie np. do kina czy kawiarni nie przyszłoby mi do głowy; nie chciałbym jednak, żebym - zanim się zaszczepiłem - musiał robić sobie test na COVID np. przed pójściem do sklepu na zakupy).

Nieco światła na te absurdalne, chaotyczne działania różnych rządów, które w istocie mogły nawet przynieść więcej szkód niż sam COVID (chociażby ze wspomnianych 250 tys. "nadmiarowych" zgonów w Polsce tylko około połowy to zgony na COVID - druga część jest spowodowana brakami dostępu do opieki medycznej, gdy duża część placówek była zamknięta), rzuciła mi lektura znakomitej książki Hansa Roslinga "Factfulness". To - można powiedzieć - jest trzeci "pies pogrzebany" w tym tekście.

W swojej książce Rosling opisuje sytuację, w jakiej brał udział w 1981 roku w mieście Nacala w Mozambiku, gdzie praktykował jako młody lekarz. Ludzie w okolicy zaczęli masowo zapadać na ciężką chorobę, której Roslingowi nie udało się zidentyfikować. Podejrzewał, że może to być bądź skutek działania jakiejś trucizny, bądź choroba zakaźna, i takie też informacje przekazał burmistrzowi. Burmistrz, który - jak pisze Rosling - był "człowiekiem czynu" i odczuwał potrzebę działania, uznał, że skoro choroba może być zakaźna, sensowne może być odizolowanie miasta. Rosling zgodził się z nim, wobec czego burmistrz nakazał blokadę połączeń autobusowych między miastem i regionem, w którym występowała choroba. Następnego dnia ludzie z "zakażonego" rejonu, którzy zawsze przyjeżdżali sprzedawać swoje towary na targu w Nacali, nie mogąc doczekać się autobusu, namówili miejscowych rybaków, aby przewieźli ich swoimi łodziami. Przeciążone łodzie zatonęły, a nikt nie umiał pływać i wszyscy zginęli. (A choroba ostatecznie nie okazała się zakaźna - był to faktycznie efekt działania trucizny). Rosling nazywa ten błąd w działaniu "instynktem pośpiechu" - chcąc koniecznie coś zrobić w sytuacji zagrożenia, a nie mając przemyślanego wcześniej planu uwzględniającego wszelkie czynniki, można spowodować jeszcze większą szkodę. Dokładnie taka moim zdaniem była sytuacja w kwestii COVID-owych restrykcji wprowadzanych w różnych krajach.

Były jednak także działania idące istotnie dość jednoznacznie w stronę czegoś, co możnaby nazwać "miękkim totalitaryzmem". W wielu krajach rozważano wprowadzenie obowiązkowych szczepień na COVID (byli i w Polsce politycy, którzy głosili takie propozycje, na szczęście mający niemal zerowy wpływ na władzę). W Polsce za to była propozycja ustawy (tzw. ustawa Hoca), która nakładałaby na pracownika obowiązek poddania się testowi na COVID na życzenie pracodawcy (odmowa groziłaby pozwaniem pracownika do sądu). Warto też pamiętać o samowoli i bezwzględności policji i Sanepidu w nakładaniu kar za złamanie zakazu wychodzenia z domu "bez uzasadnionej potrzeby" (interpretowanej przez w/w organy bardzo dowolnie) obowiązującego (zresztą bez właściwej podstawy prawnej) w szczytowym okresie lockdownu - ze względu na brak tej podstawy prawnej większość tych kar została potem zresztą anulowana przez sądy. Ze względu na te właśnie i podobne działania, wielu "antypandemistów" głosi tezę, że pandemia była w istocie właśnie poligonem doświadczalnym mającym sprawdzić, do jakiego stopnia społeczeństwo da się zniewolić.

Moim zdaniem mamy tu raczej do czynienia z mechanizmem "okazja czyni złodzieja". Nie istniał wielki "master plan" zniewolenia społeczeństwa poprzez pandemię - natomiast kiedy już pojawiła się okazja do zastosowania środków restrykcyjnych... cóż, chyba każda władza zawsze odczuwa chęć wzięcia obywateli "za mordę". I zrobi to na tyle, na ile się jej pozwoli - a w tym przypadku pozwolono jej na wiele, gdyż każdy, kto zwracał uwagę np. na wątpliwą podstawę prawną tych działań, również od razu z miejsca był kwalifikowany przez tzw. "dominującą narrację" jako "szur" i "antyszczep" (zupełnie podobnie jak obecnie, kto wyrazi jakąkolwiek wątpliwość dotyczącą np. stosunku Polski do Ukrainy, z miejsca jest okrzykiwany "ruską onucą").

Skoro już mowa o zniewoleniu, to nie sposób nie wspomnieć o maseczkach, gdyż dla "antypandemistów" maseczka jest symbolem zniewolenia i jeszcze większą oznaką bycia "covidianinem" niż fakt zaszczepienia się. Każdy, kto nosił maseczkę, jest bezmózgiem, który uległ rządowej propagandzie. Maseczki są przecież szkodliwe i wcale nie zabezpieczają przed przenoszeniem się choroby, na poparcie czego "antypandemiści" przytaczają rzekomo potwierdzające to badania.

Przyznam, że nie przyglądałem się tym badaniom i nie próbowałem szacować ich rzetelności, w przeciwieństwie do badań dotyczących szczepionek. Widziałem - jeszcze na początku pandemii - kilka eksperymentów, pokazujących w jaki sposób maseczka (nawet jakakolwiek zwykła "szmata" na twarzy) ogranicza rozprzestrzenianie się kropelek wydychanych z ust i nosa (bo przecież nie samego wirusa - "antypandemiści" często używają argumentu, że "wirus jest wielokrotnie mniejszy niż pory w maseczce", tak jakby wirusy latały samodzielnie w powietrzu), i są one dla mnie dostatecznie przekonujące. Wierzę też doświadczeniom krajów Azji Wschodniej, które z epidemiami chorób zakaźnych układu oddechowego, podobnych do COVID, miały do czynienia już nieraz - i noszenie maseczek w tych krajach jest rutyną.

Warto tu przypomnieć, że na samym początku pandemii w Polsce ówczesny minister zdrowia, Łukasz Szumowski, i działający na jego polecenie "eksperci", twierdzili, że noszenie masek przez osoby zdrowe jest bezcelowe i w niczym nie pomaga. A twierdzili tak z prostej przyczyny: bo masek... nie było! Już wtedy zdecydowaliśmy w domu, że - zgodnie z tym, co robią Azjaci, a wbrew zaleceniom pana ministra - będziemy jednak w takich miejscach jak sklepy, nosić maski. Ale niezwykle trudno było je kupić, choć w końcu się udało.

Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy z wielką pompą, największym na świecie ukraińskim samolotem, przywieziono do Polski transport maseczek z Chin. Wtedy pojawiły się zalecenia - a wkrótce obowiązek - noszenia maseczek, i to w pewnym momencie doprowadzony do absurdu, kiedy obowiązkowe było noszenie maseczek nawet na wolnym powietrzu! Wyobraźcie sobie powrót rowerem do domu w zimny wieczór, z założoną maseczką, która powoduje, że okulary momentalnie zaparowują od oddechu i nic się nie widzi... Naprawdę szczęście, że nie doszło wtedy do żadnego wypadku... Jednak w zamkniętym pomieszczeniu i w grupie ludzi noszenie masek uważam za właściwe postępowanie. Dokładnie wiem, kiedy i gdzie zaraziłem się COVID-em, i był to jedyny raz, kiedy przebywając w tym miejscu nie miałem maski (bo był to już czas powszechnego zamieszania wokół ukraińskich uchodźców i nikt się już takimi rzeczami jak maski nie przejmował, w związku z czym i ja pozwoliłem sobie na "luz"). Oczywiście nie jest powiedziane, że gdybym miał maskę, to bym się nie zaraził - po prostu wcześniej w tym miejscu mogło nie być osób chorych na COVID i nawet mając maskę mógłbym zarazić się i tak. Korelacja nie oznacza związku przyczynowo-skutkowego. Niemniej korelacja istnieje - wcześniej miałem maskę i się nie zaraziłem; tym razem nie miałem maski i się zaraziłem.

Podsumujmy więc krótko na koniec "jak to było z tym COVID-em" w punktach:

  1. Wirus był rzeczywisty, aczkolwiek najprawdopodobniej mniej groźny niż początkowo uważano.
  2. Z uwagi na zaniedbania medycyny zakaźnej na Zachodzie i brak planów przygotowanych na taką okoliczność, działania rządów zmierzające do powstrzymania choroby były chaotyczne, jak również obarczone błędem "instynktu pośpiechu", tzn. "coś koniecznie trzeba zrobić, chociaż nie wiadomo co". To mogło w niektórych sytuacjach spowodować większe szkody niż sam wirus. Niektóre restrykcje i nakazy były sensowne, ale inne absurdalne, np. nakaz noszenia masek - ale nie na wolnym powietrzu - czy zamykanie miejsc rozrywki - ale już nie lasów i innych terenów zielonych.
  3. Ze względu na pochodzenie wirusa z Chin, przywódcy państw zachodnich obawiali się (absolutnie nie mówiąc tego publicznie), że wirus jest bronią biologiczną skierowaną przez Chiny przeciwko Zachodowi. Stąd nastawienie na wyprodukowanie szczepionki, a nie lekarstwa.
  4. Przemysł farmaceutyczny (jak również urzędnicy rządowi powiązani personalnie z tym przemysłem) wykorzystał rządowy nacisk na opracowanie szczepionki jako znakomitą okazję do niezbyt uczciwego zarobienia wielkich pieniędzy. Prawdopodobnie sfałszowano badania na temat skuteczności i bezpieczeństwa szczepionek. Szczepionki promowano także wielką kampanią medialną, prawdopodobnie również sfinansowaną w sposób korupcyjny.
  5. "Okazja czyni złodzieja", więc fakt istnienia pandemii władze wielu krajów wykorzystały również jako okazję do wzięcia obywateli "za mordę" (nie odwrotnie - tzn. nie było "master planu" mającego na celu zniewolenie społeczeństwa poprzez pandemię). Urzędnicy rządowi wykorzystali również okazję do dodatkowego nieuczciwego wzbogacenia się przy równoczesnym zapewnieniu sobie bezkarności (vide np. afera respiratorowa w Polsce).

I to chyba byłoby na tyle. Uff...

komentarze (0) >>>