Źle się dzieje w państwie polskim
2015-03-18 kategorie: społeczeństwo
Nieszczególnie przepadam za prof. Janem Hartmanem i nie zawsze podzielam wyrażane przez niego w różnych publikacjach poglądy. Trzeba mu jednak przyznać, że posiada dar wnikliwej obserwacji i niejednokrotnie bardzo trafnego i zwięzłego podsumowywania wniosków z tej obserwacji wynikających. I tak oto w dzisiejszej (a właściwie wczorajszej, jako że jest już po północy) "Gazecie Wyborczej" natrafiłem na jego tekst, poruszający problem, który od dawna mnie martwi i o którym tu już nieraz wspominałem, ponieważ tak naprawdę jest on samym fundamentem raka, który toczy polskie społeczeństwo i państwo, i podstawą wszelkich innych problemów, które sprawiają, że życie w Polsce staje się coraz bardziej nieprzyjazne...
Pozwolę sobie zacytować te kilka akapitów, zawierających w bardzo zwięzłych słowach opis tego wszystkiego, co dzisiaj dzieje się złego z Polską:
"[...] to kryzys państwa, które zawarło ze społeczeństwem amoralny pakt o bezideowości i egoizmie. Stanowi on, że zadaniem jednostek i grup społecznych jest żądać od państwa korzyści ekonomicznych, a zadaniem państwa rozmawiać ze społeczeństwem wyłącznie o pieniądzach, od czasu do czasu ornamentując ten dyskurs nacjonalistyczno-katolicką retoryką wskazującą na Kościół jako jedynego strażnika wartości.
[...]
Natomiast potrzeby moralne, a zwłaszcza potrzebę okazywania czci wielkim ideałom moralnym i wartościom, obywatele, za aprobatą władzy, realizują całkowicie poza przestrzenią państwa, a mianowicie w Kościele. Wszystko to układa się w odrażający, zdradziecki kontrakt między władzą, ludem i Kościołem oparty na cynizmie i wzajemnej nieufności. Częścią zaś tego diabolicznego układu, w którym znika wszelka wspólnota obywatelska, a wartości konstytucyjne stają się bezkrwistymi, żeby nie powiedzieć bezbożnymi frazesami, jest jawna pogarda okazywana wszelkiej ideowości, która wychodzi poza ramy katolickie, a jednocześnie nie ogranicza się wyłącznie do ideologii "rozwoju" zawężonej niemal wyłącznie do spraw materialno-cywilizacyjnych.
Ideały społeczne, takie jak: sprawiedliwość, równość, poszanowanie wolności, tolerancja, otwartość na świat, wzajemny szacunek i zrozumienie między ludźmi pomimo dzielących ich różnic, podlegają systematycznemu i systemowemu zniesławieniu pod imionami "lewactwa" bądź "liberalizmu". Każdy, kto przemawia językiem innym niż dopadająca nas zewsząd, w szkołach, kościołach i telewizji, obmierzła mieszanka płaskiego egoistycznego materializmu z pyszałkowatym klerykalnym nacjonalizmem, zostaje cynicznie wyszydzony i zepchnięty na margines życia publicznego. Obywatel, od przedszkola urabiany przez tępą i monotonną propagandę narodowo-religijną, paradoksalnie w wielu punktach zbieżną z propagandą czasów PRL, jest bez szans - po prostu musi być "prawicą" i musi wierzyć, że państwo ma zajmować się bytem doczesnym, a Kościół bytem pozagrobowym, z zastrzeżeniem, by lękając się Bożego gniewu, władza świecka słuchała się tej kościelnej."
Doprawdy, nic dodać - nic ująć. To jest rzecz, od której musi zacząć się naprawa Polski - naprawa więzi społecznych i zwykłych relacji międzyludzkich, które zostały totalnie zniszczone. Nie postrzegamy już w ogóle drugiego człowieka jako istoty ludzkiej, lecz jako obiekt, który ma do spełnienia pewną rolę w naszym życiu (także i wtedy, kiedy tą rolą jest bycie "biednym nieszczęśnikiem" któremu "trzeba pomóc" w ramach kolejnej akcji charytatywnej). Jeżeli natomiast dany człowiek nie może ani nam do niczego się przydać, ani w niczym zaszkodzić - ot, po prostu np. idzie naprzeciwko nas na ulicy - wtedy nie dostrzegamy go w ogóle; tak dalece on dla nas nie istnieje, że np. nie postoi nam nawet w głowie, że może wartoby na tej ulicy usunąć się trochę w bok, aby ułatwić wzajemne wyminięcie się - bo przecież idący z naprzeciwka człowiek niczym w naszym umyśle nie różni się od drzewa czy słupa ulicznej lampy; tak samo nie jest wart poświęcenia mu choćby odrobiny uwagi.
Jeśli się temu dobrze przyjrzeć, jest to tak naprawdę najbardziej przerażająca rzecz w całej naszej obecnej polskiej rzeczywistości. Nie bezrobocie, nie bieda, nie korupcja, nie przestępczość, nie strachy przed wojną - tylko to, że nie widzimy siebie nawzajem jako ludzi. W czasach tzw. "komuny" ludzie byli w stanie oprzeć się ówczesnemu systemowi i ostatecznie doprowadzić do jego zmiany dzięki poczuciu wspólnoty i temu, że byli zjednoczeni. "Solidarność" jako nazwa ruchu związkowego nie wzięła się przecież znikąd. Solidarność tę jednak (nie "Solidarność" jako organizację, to zupełnie inna para kaloszy; lecz tę zwykłą, międzyludzką solidarność) bardzo szybko rozbił i zaprzepaścił "terror Balcerowicza" (i jego wyznawców i naśladowców, z dzielnie sekundującym mu Korwinem na czele), któremu poddaliśmy się tak mocno, że dzisiaj, rozproszeni i nie dostrzegający siebie nawzajem, nie potrafimy nawet myśleć o jakimkolwiek oporze...