Wreszcie wiadomo, o co chodzi!
2007-12-22 kategorie: społeczeństwo
W tej samej "Gazecie Wyborczej" z 14 grudnia, w której znajduje się wywiad z prof. Bralczykiem (jak widać, robię remanenty z ostatnio przeczytanej prasy ;-)), jest artykuł Elżbiety Korolczuk "Kobiety niepotrzebne politykom".
Zasługa należy się autorce, że po przeczytaniu tego artykułu wreszcie zrozumiałem, o co tak naprawdę chodzi feministkom. Ale z drugiej strony wątpliwa to zasługa, gdyż to "coś", o co w świetle tego artykułu im chodzi, wcale pochlebne nie jest...
Zawsze miałem trudności ze zrozumieniem, o co tak naprawdę tym feministkom chodzi. Często ich wypowiedzi były niczym "słoń a sprawa polska": niezależnie od tego, o czym mówiły, musiały zawsze powiązać to z "kwestią kobiecą". Taka np. Kinga Dunin, którą bardzo cenię i regularnie czytam jej felietony - jest w tych felietonach wiele słusznych i mądrych stwierdzeń, pod którymi mógłbym podpisać się obydwoma rękami. Stwierdzenia te często mają charakter ogólnospołeczny, zupełnie niezależny od płci - ale z reguły zawsze muszą być przyprawione jakimś zdankiem typu "bo oczywiście wymyślili to mężczyźni" albo "rzecz jasna, zdania kobiet nikt nie wziął pod uwagę".
W kulturze hakerskiej funkcjonuje takie trafne określenie "gender-blindness", czyli ślepota na płeć. O klasie programisty nie świadczy płeć, lecz jakość jego/jej kodu (faktycznie wśród hakerów jest co prawda niewiele kobiet, ale to dlatego, że niewiele z nich wykazuje cechy hakerskiej osobowości, a nie dlatego, że ktoś je dyskryminuje!) Nawet nie wiedząc jeszcze nic o hakerach, niemalże od dziecka za oczywiste uznawałem, że - pominąwszy sferę kontaktów czysto prywatnych (o czym więcej na stronie Kobiety) - we wszystkich relacjach społecznych jest się "ślepym na płeć". Urzędnik, wykładowca, policjant, partner biznesowy jest przede wszystkim urzędnikiem, wykładowcą itd..., a nie kobietą bądź mężczyzną. Ocenianie np. wykonania instalacji przez elektryka przez pryzmat jego/jej płci jest nierozsądne i bez sensu - liczy się to, czy została ona wykonana w sposób fachowy.
Dlatego też nie mogłem pojąć, dlaczego feministki zamiast działać na rzecz jak największego upowszechnienia postawy "ślepoty na płeć", czyli faktycznej równości mężczyzn i kobiet i jednakowego ich traktowania - uparcie zwracają uwagę na tę płeć w najróżniejszych kontekstach, które normalnie, zdrowo myślącemu człowiekowi (jakiejkolwiek płci) nie przyszłyby do głowy (słynne zamienianie "history" na "herstory" zostało już wielokrotnie obśmiane...). Zamiast równości - domagają się nadal zróżnicowania i akcentowania tego, że ktoś jest kobietą, a nie mężczyzną... Tyle, że tym razem z przywilejami dla kobiet, może w rewanżu za ileś tam wieków przywilejów dla mężczyzn? (coś już pisałem w innej notce na temat postawy ciągłego patrzenia w przeszłość i rozpamiętywania minionych żalów zamiast konstruktywnego nastawienia na przyszłość...)
I oto czytam sobie panią Korolczuk, która krytykuje Joannę Kluzik-Rostkowską (nawiasem mówiąc, jedną z bardzo nielicznych osób spośród polityków PiS-u, które uważam za rzeczywiście godne szacunku) z grubsza rzecz biorąc za to, iż ta ostatnia twierdzi, że ogólna sytuacja kobiet w Polsce - zarówno faktyczna, jak i prawna - nie jest zła, i "nawołuje do wzajemnego szacunku i współpracy, stawiając się w roli tej, która woli zająć się ciężką pracą niż bezproduktywnymi ideologicznymi sporami". Okazuje się, iż to wszystko nieważne, bo - jak to wynika z wywodu przedstawionego w dalszej części artykułu - prawdziwym problemem kobiet jest to, iż mężczyźni utrudniają im dostęp do władzy! Kobiety nie mogą uzyskać najwyższych miejsc na listach wyborczych ani najwyższych stanowisk w partiach, zaś w biznesie natykają się na "szklany sufit" blokujący im możliwość awansu, a jeżeli już nawet osiągną wysokie stanowiska kierownicze, to zarabiają na nich mniej od mężczyzn.
Zapewne jest to wszystko prawda. Ale jest to prawda z gatunku takich, które bynajmniej nie skłaniają mnie do tego, aby stanąć w tej sprawie po stronie feministek. Chciałoby się strawestować znane powiedzenie: "Jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o... władzę". Feministki boli fakt, że mają ze względu na swoją płeć utrudnioną drogę do władzy. Jeżeli czyjąś ambicją istotnie jest osiągnięcie stanowisk na szczytach władzy, może rzeczywiście uważać to za wielki problem. Ale ja osobiście nigdy nie akceptowałem i nie oceniałem wysoko niczyjego pędu do władzy, kariery i awansów - wszystko jedno, kobiety czy mężczyzny. Lepiej dobrze robić swoje i ciągle się w tym doskonalić, a nie szukać tylko okazji do pięcia się w górę. Trudno mi więc uznać za prawdziwy problem to, że ktoś komuś utrudnia zdobycie władzy, bo skoro dążenie do władzy jest czynem moralnie nagannym, to utrudnianie tego dążenia jest samo w sobie w zasadzie tak jakby czynem dobrym...
Podkreślam - nie mam nic przeciwko, wręcz popieram, walkę z prawdziwą dyskryminacją. Jeżeli w supermarkecie kasjerka zarabia mniej niż kasjer, dyrektor szkoły daje nadgodziny raczej nauczycielowi-mężczyźnie niż nauczycielce, a firma informatyczna nie zatrudni programistki-kobiety z góry zakładając, że będzie w swoim fachu kiepska - to takie zachowania trzeba tępić. Ale jeżeli kobieta nie może dostać się na pierwsze miejsce listy wyborczej, tylko co najwyżej na drugie, albo nie ma szans na fotel prezesa firmy, tylko co najwyżej na wiceprezesa, to wybaczcie - taka "dyskryminacja" jest po prostu śmieszna... Drogie Panie, wielokrotnie twierdzicie, że jesteście mądrzejsze od mężczyzn. Czy musicie zatem naśladować najgłupsze męskie zachowania, takie jak pęd do kariery? Naprawdę nie macie nic mądrzejszego do roboty?