Raport z oblężonego miasta
2016-07-28 kategorie: prywatne społeczeństwo Czysta Kraina
Im dłużej trwają Światowe Dni Młodzieży, tym bardziej cała sytuacja zaczyna mi przypominać stary kabaretowy skecz, nie pamiętam już niestety czyj. Skecz przedstawiał sytuację, kiedy do drzwi pewnego mieszkania co rusz pukają jacyś ludzie, pytając lokatora, czy był tu - dajmy na to - Zdzisiek (imię przykładowe; nie pamiętam, jakie faktycznie występowało w skeczu). Zdezorientowany właściciel mieszkania odpowiada, że nie, nikt taki tu nie mieszka. Po kilkunastu tego typu wizytach do drzwi dzwoni kolejny nieproszony gość, stwierdzając tym razem: "cześć, jestem Zdzisiek, pytał ktoś może o mnie? Jakby pytał, to powiedz, że będę za godzinę."
Podobnie jak w mieszkaniu bohatera skeczu, tak i obecnie w Krakowie mamy do czynienia z taką sytuacją, że bez porozumienia z gospodarzem i pytania go o zgodę jakaś grupa ludzi postanowiła sobie urządzić w jego domu spotkanie - oczekując przy tym od niego, że nie tylko ten fakt zaakceptuje, ale że jeszcze będzie im pomagał!
"Religijnych nachodźców" jest w Krakowie - przynajmniej jak na obecną chwilę - dalece mniej niż szacowali organizatorzy imprezy. Znakomita większość przygotowanych wzdłuż wielu ulic parkingów dla autokarów przywożących przybyszów świeci pustkami; zajęte jest może kilka procent przygotowanych miejsc parkingowych. Nie ma się to nijak do milionów, które przybywały do Krakowa podczas wizyt Jana Pawła II i Benedykta XVI. Dezorganizacja życia miasta spowodowana ŚDM jest natomiast wielokrotnie większa niż w wymienionych przypadkach.
Różnica ta wynika w dużym stopniu z tego, że wydarzenia te mają zupełnie inny charakter. Zarówno Jan Paweł II, jak i Benedykt XVI przyjeżdżali do Krakowa, do jego mieszkańców, którzy to mieszkańcy również w dużej liczbie brali udział w uroczystościach z udziałem obu papieży. Ruch tłumów ludzi podczas obydwu tych wydarzeń był też znacznie bardziej uporządkowany: ludzie przyjeżdżali do Krakowa, przemieszczali się na miejsce papieskich uroczystości, po czym wracali do autokarów, pociągów czy innych środków transportu i wyjeżdżali.
W przypadku ŚDM jest zupełnie inaczej. Uczestnicy ŚDM ani papież Franciszek nie przyjechali do Krakowa. Oni przyjechali, aby spotkać się ze sobą nawzajem, a na miejsce tego spotkania - podobnie jak we wspomnianym na wstępie skeczu - wybrali sobie akurat Kraków. Samo miejsce ma znaczenie drugorzędne, mogłoby być jakimkolwiek innym miejscem na świecie - wszak ŚDM odbywały się już w tylu różnych lokalizacjach. Miejsce jest tylko terenem, który można zagarnąć i wykorzystać na to, aby zorganizować na nim spotkanie katolików.
Mieszkańcy miejsca, w którym odbywa się ŚDM, są całkowicie na uboczu całej imprezy; nie jest ona adresowana do nich. Jeżeli w ogóle mają oni pełnić w niej jakąś rolę, to rolę służebną; mają pomagać tzw. "pielgrzymom", przenocowywać ich i karmić, a przynajmniej - jeżeli już tego nie robią - nie wtrącać się i nie przeszkadzać. Miasto na ten czas zostało zagarnięte przez ŚDM i "pielgrzymów".
Jak zatem w trakcie trwania tej imprezy wygląda Kraków? Religijni nachodźcy z ŚDM przemieszczają się w sposób chaotyczny po całym mieście, co wynika z faktu, że różne towarzyszące ŚDM wydarzenia rozlokowano w wielu bardzo odległych od siebie rejonach miasta - bo oczywiście nie można było ich skupić w miarę blisko siebie? Część przybyszów również nocuje poza Krakowem, w okolicznych miejscowościach, więc codziennie przemieszczają się grupami tam i z powrotem.
Centrum miasta i miejsca, w których odbywają się imprezy dla ŚDM-owiczów, są zatem zapchane "pielgrzymami", za to miejsca bardziej od centrum oddalone lub nie położone na głównych szlakach komunikacyjnych, gdzie nachodźcy z rzadka docierają, zieją pustką. Wygląda na to, że bardzo wielu mieszkańców posłuchało straszącego apelu prezydenta Majchrowskiego (czego ten obecnie się wypiera, twierdząc w najnowszej prasowej wypowiedzi, że o nic takiego nie apelował) i wyjechała na ten czas z Krakowa. Ulice są puste jak nigdy, wiele sklepów, zakładów usługowych, firm itp. jest pozamykanych. Tramwaje i autobusy, które nie są okupowane przez "pielgrzymów", jeżdżą prawie puste. Wygląda to tak, jakby mieszkańcy uciekli lub zamknęli się w domach przed obcą inwazją ;).
Wrażenie to potęgują ogromne środki zaangażowane w ochronę i utrzymanie porządku. Wszędzie w centrum na ulicach widać stojących policjantów, radiowozy, porozstawiane na długości setek metrów barierki blokujące przejazd i przejście. Co chwilę słychać wycie syren - przejeżdża samochód policji lub jakichś innych służb na sygnale. Nad miastem latają helikoptery, których warkot prawie nie cichnie. Wejścia na teren Błoń oraz parku Jordana opatrzone są wielkimi tablicami "punkt kontroli bezpieczeństwa", strzegą ich uzbrojeni policjanci i żołnierze, jak w jakimś Izraelu. Dookoła samych Błoń w gotowości czeka wielka liczba ratowników medycznych z karetkami, motocyklami, quadami i wszelkimi innymi środkami transportu umożliwiającymi szybkie dotarcie do ewentualnych poszkodowanych - nawet wtedy, gdy akurat nic na tych Błoniach się nie dzieje, tak jak w środę. Stąd sformułowanie, którego użyłem w tytule tej notki, bo naprawdę te obrazki wyglądają, jakby miasto było w stanie jakiegoś oblężenia...
Gdybym ja był uczestnikiem ŚDM, to chyba nie byłoby mi przyjemnie spacerować po wyludnionym mieście bez mieszkańców, za to pełnym wszelkiego rodzaju służb w stanie gotowości, tak jakby właśnie działo się lub za chwilę miało się wydarzyć jakieś nieszczęście. Samo przejście przez taki "punkt kontroli bezpieczeństwa", aby dostać się na teren uroczystości, byłoby sporą nieprzyjemnością. No ale może oni tego tak nie czują, będąc młodzi i "nakręceni" emocjami związanymi z przygodą - dla wielu z nich, zwłaszcza Latynosów, którzy w tym tłumie są chyba najbardziej widoczni, jest to przecież wyprawa na drugi koniec świata (a i z tego, co czytam w prasie, wielu z nich zbierało pieniądze na ten wyjazd kilkanaście miesięcy).
No właśnie. Emocje, przygoda... Ze wszelkich mediów wylewają się cukierkowe słodkości na temat "radosnych, rozśpiewanych" grup pielgrzymów, którzy "ożywili" miasto. Co do "ożywienia", to chyba wystarczającym komentarzem są pustki w mieście, które opisałem powyżej. Co do śpiewu - owszem, część z nich może i śpiewa, ale dużo częściej słychać różnego rodzaju okrzyki bardzo przypominające te rodem ze stadionów piłkarskich. Gdybym nie wiedział, że to ŚDM, to jedynie na podstawie dochodzących z ulicy odgłosów mógłbym zupełnie spokojnie przypuszczać, że słyszę grupy kibiców piłkarskich, którzy przyjechali na jakieś Euro albo podobną imprezę. Również filmiki, które można obejrzeć w Internecie, pokazujące jak to "pielgrzymi" bawią się np. na Rynku, są toczka w toczkę podobne do filmów pokazujących, jak kibice z krajów Ameryki Południowej (lub np. z Włoch) cieszą się na ulicach swoich miast po tym, jak np. drużyna ich kraju wygra jakieś mistrzostwa.
Zaś jeżeli chodzi o radość... no cóż, najwyraźniej zbyt wielkim wymaganiem w stosunku do dziennikarzy jest, aby odróżniali radość od powierzchownej wesołości, często zresztą sztucznie "podkręcanej" przez grupę. Przyglądając się grupom ŚDM-owiczów nietrudno zauważyć, że w takiej grupie zawsze jest jakiś lider, który inicjuje śpiewy, okrzyki, podskoki, klaskanie w dłonie, chwytanie się za ręce... - reszta po prostu mu się podporządkowuje i za nim podąża. Obserwując uważniej twarze w momentach, kiedy kończą się śpiewy i okrzyki, można zauważyć, że nierzadko są one zmęczone i wcale nie radosne. Tak jakby tymi nadmiernie głośnymi śpiewami, okrzykami, powierzchownymi oznakami wesołości chcieli "zagłuszyć" coś w sobie... Co?
Mogę tylko spekulować - ale przecież wielu uczestników ŚDM przyjechało z krajów, w których życie jest naprawdę trudne i ciężkie. Przez kilka dni pobawią się tutaj, czasem trochę na siłę nacieszą się wspólnotą, poczuciem bycia w grupie podobnych sobie... i wrócą do swojego ciężkiego życia. Może jeszcze przez kilka tygodni będzie ich pocieszać wspomnienie dni przeżytych w Krakowie, a potem wspomnienie wyblaknie i wszystko wróci do codziennej normy. Dla większości z nich nic się w życiu nie zmieni.
Ktoś mógłby tu powiedzieć, że właśnie taki jest sens święta, że jest ono na chwilę oderwaniem się od codzienności, ze "w życiu piękne są tylko chwile" i inne podobne oklepane banały, pobłogosławione przez autorytety wszelkiej maści, od piosenkarek pop począwszy, na psycho-, socjo- i antropologach skończywszy. Czyli co? Tylko o to chodzi w ŚDM? O chwilę ucieczki, "odskoczni" od codzienności, niczym nie różniącą się od tej, którą mógłby zapewnić alkohol, narkotyki czy koncert heavy-metalu albo techno (w zależności od tego, czym kto lubi się ogłuszać)?
Przecież całe to wydarzenie podobno miało coś z duchowością mieć wspólnego, dobrze słyszałem? A przeżycia o charakterze duchowym mają to do siebie, że zmieniają człowieka i jego życie w sposób trwały. Że coś po nich zostaje na długo, może na zawsze. To możnaby uznać wręcz za warunek konieczny definicji duchowości - jeżeli po danym przeżyciu nie zostaje żaden trwały ślad, i niczego ono w życiu danej osoby nie zmienia, to nie było to duchowe.
Sakjong Mipham Rinpocze w swojej książce "Pryncypium Shambhali" pisze, że współczesna kultura, cały nasz współczesny świat, narzuca nam model życia, w którym nieustannie oscylujemy między depresją i euforią - niemal jak w chorobie dwubiegunowej. W ŚDM wyraźnie widać realizację tego modelu. To czas euforii, który zafundowali sobie ludzie, w których życiu na co dzień dominuje depresja, i do tego depresyjnego stanu - jak napisałem powyżej - wrócą po zakończeniu czasu euforii. A zarówno depresja, jak i euforia - zwraca dalej uwagę Mipham we wspomnianej książce - nie są stanami korzystnymi dla duchowości, stanami, w których można byłoby rozwijać i praktykować autorefleksję, zadawać sobie pytania o siebie i o swoje życie.
Dlatego niestety nie mam złudzeń, że cała ta hucpa pod tytułem ŚDM z duchowością ma niewiele wspólnego. Młodzi się trochę pobawią i rozerwą; Kościół zrobi na tym interes (albo nie, jeżeli - jak na to póki co wygląda - przyjedzie znacznie mniej uczestników niż się spodziewano i koszty organizacji się nie zwrócą). Ci z mieszkańców, którzy pozostali w mieście, jakoś przecierpią te niedogodności, a samo miasto zostanie z gigantycznymi wydatkami. I tylko szkoda pieniędzy i wysiłku włożonych w całą organizację, nadzwyczajnej pracy komunikacji miejskiej, policji i innych służb, utrudnień dla mieszkańców - tak naprawdę po nic. Bo to samo - i w aspekcie "rozrywkowym", i w aspekcie duchowym - można byłoby osiągnąć znacznie skromniejszymi środkami. I bez wtarabaniania się komuś do domu bez pytania o zgodę i wywracania całego życia tego domu do góry nogami.