Jak sobie mały Jasio wyobraża buddyzm
2013-03-10 kategorie: Czysta Kraina
Zakończywszy właśnie tygodniowe odosobnienie medytacyjne i pozostając wciąż w jego klimacie, od niechcenia szukałem w Internecie różnych stron dotyczących zenu. I nagle trafiłem na ten artykuł, opisujący osobę i wydarzenia dobrze mi znane z dawnych czasów, pokazujący te wydarzenia jednak z bardzo skrzywionej i zafałszowanej perspektywy. Aż sam się zdziwiłem, jak bardzo poruszył mnie ten tekst i jak mocną reakcję wywołał, że aż poczułem potrzebę opisania tego, jak sprawy wyglądały od - poniekąd - drugiej strony.
Praktykowałem wtedy już od jakiegoś czasu w ośrodku na Bogusławskiego i doskonale pamiętam osobę Marzanny, jak również samą sprawę powstania "Klubu Zen". Nie może być nic dalszego od prawdy, jak zaprezentowane przez autorkę tego tekstu stereotypowe postrzeganie sanghi buddyjskiej jako miejsca "religijnej modlitwy" i "religijnych ceremonii". Po pierwsze - jak zresztą sama autorka tekstu zauważa - istotą zenu jest medytacja. Wszelkie formy i ceremonie to sprawa uboczna, a modlitw - jako takich - w zenie nie ma w ogóle. Nie oznacza to jednak, że tę medytację można sobie dowolnie naginać do własnych upodobań i zainteresowań i robić z niej coś, czym ona nie jest. To znaczy - oczywiście można, ale wtedy to już nie będzie zen. Podobnie jak - użyję tu może porównania bliższego autorce tekstu - wybranie kilku technik i procedur medycznych i zastosowanie ich w praktyce "zaklinania" chorób nie oznacza, że tę praktykę będziemy mogli przez to zaliczyć do medycyny. Zen jest bardziej nauką niż religią i jak każda nauka ma pewne swoje podstawowe zasady. Jeżeli będziemy postępować wbrew tym zasadom, to już nie uprawiamy nauki - to oczywiste. Gdyby autorka chciała wydrukować w naukowym piśmie medycznym pracę dotyczącą zwalczania chorób za pomocą czarów, to chyba nie zdziwiłby jej fakt, że redakcja takiej pracy by nie przyjęła. I nie stawiałaby raczej redakcji i recenzentom zarzutu "doktrynalności" czy niechęci wobec "niepokornych nauczycieli".
Zen nie jest pojemnym "workiem", do którego można wrzucić wszystko. Choć jest bardzo elastyczny i ówczesny ośrodek zen na Bogusławskiego był tego żywym dowodem. Ostatnie, co można było o nim powiedzieć, to że było to miejsce "ciche i maleńkie", którego "spokój został zakłócony" przez grupę "niepokornych" z Marzanną na czele. I bez pomysłów Marzanny ośrodek dużo wcześniej tętnił życiem - gościliśmy nauczycieli duchowych różnych tradycji, nie tylko zen, ośrodek był w bliskim kontakcie z krakowskim klasztorem kapucynów, którego zakonnicy często pojawiali się na praktykach - i we wspólnym siedzeniu z nami absolutnie ani im, ani nam nie przeszkadzało "przestrzeganie religijnych śpiewów, hierarchii szat i stopni religijnego wtajemniczenia". Jak duży dystans do siebie cechował krakowskich "zenków" (bo tak zwykle o sobie mówiliśmy, co chyba samo w sobie już o czymś świadczy ;)), najlepiej dowodzi wydawane w tym czasie w ośrodku czasopismo "Suche gówno na patyku", które w arcyzabawny sposób żartowało sobie z praktyki zen, mistrzów, zenowskich koanów i wszystkiego, co z zenem związane. Wszystko to jednak mieściło się w obrębie podstawowego celu i założeń, jakiemu służy praktyka zen, a jest nią poznanie prawdy o nas samych i otaczającym nas świecie. Zaledwie ubocznym efektem tej praktyki, i to niekoniecznie traktowanym jako istotny, są skutki zdrowotne, poprawa samopoczucia itp. Tak więc działania typu "medytacja dla zdrowia" wpisują się w praktykę zen raczej średnio, można je robić jedynie jako działalność poboczną, coś opartego na pewnych elementach techniki zen, ale zenem nie będące. Jeżeli bowiem ktoś mówi, że chce robić "medytację dla zdrowia", to mnie natychmiast, bardzo silnie narzuca się pytanie - i co chcesz zrobić z uzyskanym w ten sposób zdrowiem, do czego go użyć? Czyli znów chcąc nie chcąc powracamy do podstawowego pytania o - nazwijmy to stereotypowo - "sens życia", na które odpowiedź chce znaleźć zen. Zdrowie - dokładnie tak samo jak pieniądze - nie jest celem, jest tylko środkiem do celu - zapewne trudno to zaakceptować medykowi, ale ja z własnego doświadczenia i z głębi serca, z tego, czego w moim życiu doświadczyłem poprzez medytację zen, bez wahania powiem, że lepiej praktykować będąc chorym, niż być zdrowym i nie praktykować...
Zupełnie natomiast nieistotnym, a wręcz mocno odradzanym rodzajem aktywności są intelektualne rozważania na temat zenu. Nie dlatego, że - jak pisze autorka - zen należało "kultywować", tylko dlatego, że do poznania ostatecznej prawdy, do którego dąży zen, rozważania intelektualne są zupełnie nieprzydatne, ponieważ prawda ta leży poza możliwością ogarnięcia intelektualnego. Ponieważ zaś ludzie - zwłaszcza na Zachodzie - generalnie za dużo myślą, analizują, rozważają i na inne sposoby "kombinują", mistrzowie zen jako podstawową drogę do uspokojenia umysłu, bycia bardziej świadomym i uważnym zalecają odcięcie myślenia. Autorka tekstu sama zauważa, że to właśnie z tego "opanowania 'rojącego' umysłu" wynika "uważność, przytomne bycie 'tu i teraz', empatia i współodczuwanie, wreszcie świadomość obecności ciała i wewnętrzne wyciszenie". Tak więc pomysły na to, aby dokonywać "egzegezy tekstów zen", wnosić "intelektualny ferment" czy zamieniać sanghę w "forum dyskusyjne" idą dokładnie w przeciwnym kierunku niż ten, który poprzez praktykę zen chcemy osiągnąć. Miała tego świadomość chyba i sama Marzanna, a na pewno miały tę świadomość osoby odpowiedzialne wówczas za sanghę, stąd też wspólnie podjęta decyzja o "wyprowadzeniu" aktywności tego typu z sanghi do nowo powstałego "Klubu Zen" (ja go pamiętam jeszcze z czasów, kiedy nie było mowy o dodaniu do jego nazwy słowa "międzynarodowy" ;)). Faktem jest, że w tamtych czasach w środowiskach intelektualistów zen był modny, a ściślej mówiąc - modne było dyskutowanie o zenie, gorzej z praktyką, gdyż ta wymaga wyrzeczeń i ciężkiej pracy, na którą nie każdy ma ochotę (a powiedzmy sobie szczerze - większość nie ma), wymaga też odwagi, bo w pewnym momencie będziemy musieli spojrzeć sobie prosto w twarz i przyznać, że większą część swojego życia poświęciliśmy pogoni za bzdurami - często bardzo szanowanymi bzdurami, jak godność, honor, uznanie, szacunek, dorobek naukowy, wiedza, miłość, zdrowie, rodzina itp. itd. To wszystko są rzeczy bardzo istotne w odpowiednim kontekście i na określonym polu zastosowań, ale bardzo ważne jest właśnie, aby widzieć je w należytej perspektywie i umieścić w swoim życiu na odpowiednim miejscu. Tę szerszą perspektywę i spojrzenie daje zen - prawdziwy zen, ten praktykowany, a nie ten intelektualnie dyskutowany w przyjemnej i miłej, głaszczącej ego atmosferze. Z własnego doświadczenia wiem, jak daleko jest od intelektualnych rozważań na temat zenu do chociażby początków rzeczywistego zrozumienia osiągniętego przez praktykę. Zen nie jest drogą dla każdego, lecz tylko dla tych, którzy są na podjęcie takiej drogi gotowi. Zen jest w najbardziej dosłownym tych słów znaczeniu kwestią życia i śmierci. Nie każdy jest gotowy, aby skonfrontować się w swoim życiu z tak poważnymi tematami. Większość osób woli bezpieczne intelektualne rozrywki, które nie niosą ze sobą prawdopodobieństwa, że pewnego razu zatrzęsą całym ich życiem w posadach i wywrócą wszystko do góry nogami.I tu chyba, jak myślę, leży sedno sprawy - wydaje się bardzo bolesnej dla autorki tekstu - związanej z odebraniem Marzannie praw nauczyciela Dharmy. Tej sprawy akurat nie znam bezpośrednio, gdyż w tym czasie już przestałem na dłuższy czas być regularnym uczestnikiem praktyk w krakowskim ośrodku, domyślam się jednak, o co mogło chodzić. Gdyby te klubowe wieczorki i wszelkiego rodzaju intelektualne dyskusje Marzanna prowadziła i animowała jako osoba prywatna Marzanna Magdoń - niech nawet będzie, że zarazem osoba praktykująca zen w szkole Kwan Um - ale gdyby wyraźnie stawiała sprawę w ten sposób, że aktywności, którymi zajmują sie uczestnicy tych spotkań, nie są praktyką zen, a jedynie z praktyki zen się wywodzą i o nią się ocierają - zapewne nikt nie miałby do niej żadnych pretensji. Przypuszczam jednak - a do tego przypuszczenia skłania mnie zdanie autorki tekstu "Wszystkie te dialogi miały na celu przyswajanie idei zen odartej z otoczki doktrynalnej" - że Marzanna właśnie przedstawiała swoim gościom to, co robią, jako praktykę zen właśnie. Być może jeszcze - to bardzo prawdopodobne - powoływała się przy tym na swoją funkcję nauczyciela Dharmy w szkole Kwan Um, sprawiając niejako w ten sposób wrażenie, że szkoła "autoryzuje" tego typu działania jako realną praktykę zen. Jeżeli tak było, to nie dziwię się, że osoby odpowiedzialne za sanghę podjęły taką decyzję, jaką podjęły, gdyż ja na ich miejscu również "odciąłbym" się zdecydowanie od osoby zniekształcającej w tak mocny sposób cel i sens praktyki zen. Odwołując się ponownie do porównania, którego użyłem na początku tekstu - gdyby lekarz medycyny zajął się "zaklinaniem" chorób, a dla uwiarygodnienia tej praktyki zacząłby używać autorytetu swojego lekarskiego dyplomu, czy należałoby mu odebrać uprawnienia do wykonywania zawodu, czy też nie?
Coś takiego jak "idea zen odarta z otoczki doktrynalnej" nie istnieje. Jest to złudzenie. Przede wszystkim dlatego, że zen to w ogóle nie jest idea - to jest praktyka. Praktyka, która ma konkretny kierunek, tak jak statek na morzu musi płynąć określonym kursem, jeżeli chce dopłynąć do konkretnego portu. Jeżeli ten kurs dowolnie zmieniamy, to nigdy nie dotrzemy tam, gdzie mamy dotrzeć. Czy kapitan statku, który ukarze marynarza samowolnie zmieniającego wyznaczony kurs, jest "doktrynalny", czy też dba o dobro wszystkich pasażerów, których wiezie na swoim statku? A pasażerami statku, który nazywa się zen, są wszystkie czujące istoty na całym świecie - także te, które nie praktykują i nie należą do sanghi, gdyż pewnego dnia i one odczują potrzebę dotarcia do prawdy o "sensie życia" i nie należy im tego wtedy uniemożliwiać przedstawiając fałszywy obraz tego, czym jest, a czym nie jest zen.
Nie znaczy to oczywiście, że działalności prowadzonej przez Marzannę należy odmówić wartości; wręcz przeciwnie, być może dzięki niej wiele osób w ogóle dowiedziało się o istnieniu zenu, zainteresowało nieco sobą i swoją naturą, a może w dalszej perspektywie - zainteresowało poważną praktyką. Ale pokazując drogę, nie należy równocześnie jej zamykać i stawiać na niej bariery. Wydaje mi się, iż ten błąd popełniła Marzanna: zamiast postawić sprawę w ten sposób: ja pokazuję ci początek drogi, ułatwiam wejście na nią - a jeżeli zechcesz iść dalej, to podążaj w tamtym kierunku - wytworzyła u bywalców swoich spotkań przekonanie, że to, co tam proponuje, jest wystarczające; jest zarówno początkiem drogi, jak i jej końcem.
Cóż można powiedzieć na zakończenie - przykro, że takie teksty się ukazują. Że ktoś, mając fałszywe wyobrażenie na temat zenu (co gęsto widać w całym tekście, chociażby ciągłe odniesienia do "religijności", "doktrynalności" itp.) - do powstania którego to wyobrażenia niestety - przykro to powiedzieć - zapewne w znacznym stopniu przyczyniła się gloryfikowana przez autorkę Marzanna - tak właśnie gloryfikuje swoją bohaterkę, czyniąc z niej nieomal jedyną sprawiedliwą pośród "złych", doktrynalnych buddystów. Stąd właśnie taki tytuł tego tekstu :). Dlatego chyba dla zrównoważenia tego wykrzywionego obrazu poczułem potrzebę wyprostowania pewnych rzeczy z punktu widzenia człowieka, który sporo godzin przesiedział na medytacyjnej poduszce, a znacznie więcej - zmuszony przez okoliczności życiowe - poświęcił ćwiczeniu uważności w codziennym życiu i obserwowaniu tego, jak się rodzą nasze emocje, przekonania i poglądy. I takimi właśnie obserwacjami dotyczącymi wydarzeń z - wydawałoby się - zamierzchłej przeszłości ;), które tekst Jolanty Antas wywołał nagle z mojej pamięci, chciałem się tu podzielić.
Hapczang.