Relikt "komuny" trzyma się mocno...
2012-11-27 kategorie: społeczeństwo
W 2010 roku Sejm uchwalił nową ustawę o ewidencji ludności, która miała wejść w życie od przyszłego roku, likwidując z początkiem 2014 roku jedną z najbardziej ewidentnych pozostałości porządków "komunistycznych" w polskim prawie, jakim jest obowiązek meldunkowy.
Już wtedy nie mogłem zrozumieć i oburzało mnie, dlaczego tak późno? Po pierwsze - dlaczego w ogóle tak późno podjęto ten temat? Politycy wszystkich maści mają cały czas gęby pełne frazesów o "dekomunizacji", równocześnie przez cały ten czas nie wspominając nawet o jednym z najbardziej rzucających się w oczy i przeszkadzających przeciętnemu obywatelowi w życiu reliktów tejże "komuny"! No tak, zapomniałem, że posłowie ze zwyczajnym życiem już dawno stracili kontakt (jeżeli ktoś w to wątpi, polecam wycieczkę do gmachu Sejmu...) i dla nich "komuna" to tylko rozliczeniowe tematy w rodzaju emocjonowania się tym kto był, a kto nie był agentem SB. Cały czas patrzą w tył, teraźniejszość się dla nich nie liczy :(.
Po drugie, skoro już w końcu uchwalono ustawę znoszącą ten anachroniczny absurd (uważałem, że rząd Tuska, przy wszystkich zastrzeżeniach jakie można do niego mieć, zrobił dwie dobre rzeczy o zasadniczym znaczeniu, które należało zrobić już dawno temu: zniósł obowiązkowy pobór do wojska i zniósł - a przynajmniej zapowiedział zniesienie - obowiązku meldunkowego), dlaczego czekać z wprowadzeniem tego w życie ponad trzy lata? Po co i komu to czekanie jest potrzebne?
No i teraz dowiaduję się, że trzeba będzie czekać jeszcze dłużej. Cholera człowieka bierze. Ogłoszoną od dawna datę wejścia w życie ustawy posłowie zdecydowali się przesunąć jeszcze o dwa lata. Ot tak sobie, ponoć z powodu problemów i niejasności z nowymi, chipowymi dowodami osobistymi. Ale czy naprawdę do pozbycia się tej przeszkadzającej obywatelom (oczywiście zapewne nie posłom...) uciążliwości konieczne jest wdrożenie całego pakietu praw związanych z nowymi dowodami? Zwłaszcza że dowodami osobistymi zajmuje się i tak oddzielna ustawa, inna od tej, która znosi obowiązek meldunkowy!
Zastanawiam się tak nie od dziś, kiedy (i czy w ogóle?) wreszcie Polska stanie się krajem "przyjaznym dla użytkownika"? Bo dokładnie takie pierwsze wrażenie - "przyjazności dla użytkownika" - odbieram, kiedy patrzę na kraje Europy Zachodniej. U nas ludzie - nie tylko politycy - zajmują się narodowymi emocjami i publicznym deklarowaniem patriotyzmu (za którą to deklaracją tak naprawdę nie wiadomo co idzie), tam - myśli się o drobnych szczegółach, które utrudniają lub ułatwiają funkcjonowanie obywatelom, bo z nich w końcu przede wszystkim składa się życie i to one wpływają na jego ogólny obraz. Chociażby taka prosta sprawa: jeżeli budynek np. jakiegoś urzędu ma kilka wejść, a otwarte jest z nich tylko jedno (co jest raczej rzadkością, bo zwykle otwarte są wszystkie - w końcu po coś architekt je zaprojektował), na zamkniętych wejściach wiszą wyraźne tabliczki informujące o tym, gdzie znajduje się czynne wejście. Interesant wchodzący do takiego urzędu od razu czuje się "zaopiekowany" i ma wrażenie, że ktoś o nim i o jego wygodzie myśli (oczywiście wrażenie to znajduje swoje potwierdzenie także i w dalszym sposobie funkcjonowania całego urzędu, nie jest to jeden element oderwany od całości). U nas - z reguły w tego typu budynkach otwarte jest tylko jedno wejście, a które i gdzie ono jest - a to szukaj wiatru w polu, jeżeli nie jesteś stałym bywalcem tego budynku. "Miejscowi wiedzą", gdzie są przeszkody i jak się wśród nich poruszać (i dotyczy to nie tylko tego konkretnego przykładu, ale wszystkiego - funkcjonowania komunikacji publicznej, sklepów, oznakowania dróg, itd. itp.), a "nie-miejscowych" wszyscy zdają się mieć w "głębokim poważaniu" - taka u nas wciąż obowiązuje mentalność. U nas nikt nie zajmuje się ułatwianiem życia, u nas wyobraźnią społeczną rządzą rocznice powstań, ideologiczne spory, Wielkie Słowa Pisane Dużymi Literami i zamachy smoleńskie. Tylko że... z tego nic nie wynika dla jakości codziennego życia. I dystans różniący nas w tym zakresie od cywilizowanych krajów (żeby daleko nie szukać - choćby od naszych południowych sąsiadów, którzy startowali z tej samej postkomunistycznej sytuacji, a obecnie wyprzedzają nas cywilizacyjnie o całe lata) ciągle i nieubłaganie rośnie...