Coś mnie prześladuje, kto mnie pożałuje...?
2010-12-17, zmodyfikowana: 2010-12-18 kategorie: prywatne rower
Bardzo rzadko zdarzało mi się w życiu cokolwiek zgubić na ulicy. W ciągu kilkudziesięciu lat zdarzyło się może z dziesięć takich przypadków... I nagle coś się na mnie uwzięło. Zaledwie w ciągu ostatniego miesiąca zgubiłem: torbę, w której miałem nieotwarty list z fakturą za Internet i pelerynę rowerową (oraz kilka innych nieistotnych drobiazgów); przednią lampkę od roweru; tylną lampkę od roweru. A dzisiaj zgubiłem licznik rowerowy oraz klucz do pomieszczenia w piwnicy, w którym trzymam rower.
Zastanawiam się, jak w ogóle mogłem zgubić licznik w czasie jazdy i tego nie zauważyć: jest on przecież umieszczony na kierownicy i stosunkowo często się na niego spogląda. Może stało się tak dlatego, że wracałem w dość kiepskim nastroju ze sklepu meblowego, w którym okazało się, że wybranych przeze mnie mebli w kolorze pasującym mi do pokoju nie ma i nie będzie, bo zaprzestano już ich produkcji. Są w innych kolorach - ale te kolory niestety pasują jak pięść do nosa :(.
Ponieważ licznik zgubiłem na stosunkowo krótkiej trasie, przejechałem ją w przeciwną stronę i zgubę znalazłem - tylko niestety w stanie nie nadającym się już do użytku - rozjechany przez samochód :(. Jak na ironię, zgubiłem go w najmniej ruchliwym miejscu na całej przejechanej trasie: na końcu ślepej ulicy (ślepej dla samochodów; rowerzysta ma możliwość przedostania się dalej), gdzie praktycznie nie ma żadnych budynków itp., więc samochody tam prawie nie jeżdżą. I właśnie tam musiał w ciągu tych kilkudziesięciu minut pojawić się jakiś samochód, który zmiażdżył mój licznik :(. Coś się naprawdę na mnie uwzięło... :(
Szkoda, nie tylko dość sporej sumy pieniędzy - bo licznik należał do tych bardziej zaawansowanych - ale także utraconych danych o liczbie kilometrów przejechanych w ciągu miesiąca itp. A przede wszystkim taka strata jest bardzo nieprzyjemna w wymiarze - że tak to nazwę - "metafizycznym".
Zastanawiające, że wszystkie zgubione rzeczy były w jakiś sposób związane z rowerem, a wszystkie te zdarzenia miały miejsce podczas załatwiania spraw związanych z urządzaniem mojego nowego mieszkania (zobacz tę notkę). Tak jakby "coś" wybrało sprawy najbardziej istotne dla mojego życia, dla mojego poczucia wolności i mojej samoidentyfikacji, żeby mi dokuczyć.
Obiektywnie rzecz biorąc nie są to jakieś poważne problemy i szkody. Nie ukradli mi roweru (a spotkała mnie taka przykrość już wcześniej w życiu dwukrotnie), nie zgubiłem znacznej sumy pieniędzy, karty kredytowej, nie straciłem wszystkich danych z twardego dysku itp. Frustrująca jest ich uporczywość - to że coś złego przytrafia mi się co rusz. Nie dostałem w życiu od losu zbyt wiele dobrego; gdyby wyobrazić sobie jakąś umowną skalę dobrostanu, to wskazówka pokazująca mój stan na tej skali znacznie częściej (i mocniej) wychylała się poniżej zera niż powyżej. Nie mam też w tym względzie jakichś wygórowanych wymagań: nie muszę osiągać szczytów radości i szczęścia. Wystarczy mi, żebym mógł sobie spokojnie żyć po swojemu, utrzymując się w okolicach zera (choć oczywiście chętniej nad niż pod kreską ;)) Dlatego, kiedy próbując właśnie to realizować, po raz kolejny dostaję "po nosie", budzi się odruch bezsilnej złości - dlaczego? Za co? Co się na mnie tak uwzięło?
I nie bardzo jest co z tym zrobić... Najbardziej chyba pomogłoby w takiej sytuacji, gdyby ktoś mnie pogłaskał - w znaczeniu przenośnym, używanym w psychologii, ale także jak najbardziej realnym. Przytulił, pożałował i pocieszył ;). Powiedział, że wcale nie jest tak źle, że przecież <no i właśnie - tu coś dobrego, czego nie potrafię wymyślić...>. Nawet gdyby rzeczywistość zdawała się temu przeczyć - trochę na zasadzie "zaklinania" tej rzeczywistości. Ale niestety, kogoś takiego nigdy przy mnie nie było :(. Co najwyżej trafiło się jakieś wcielenie "wujka dobra rada". Ale to zupełnie nie o to chodzi, bo dobre rady są ostatnią rzeczą, której potrzebuję w takiej sytuacji. Dobrych rad potrafię sobie sam udzielić, kiedy już rozgoryczenie minie i przyjdzie pora na zastanawianie się i analizowanie, co by tu zrobić (o ile w ogóle jest coś do zrobienia). Ale to nie jest ten moment. W tym momencie potrzebny jest ktoś, kto mnie podtrzyma w chwili, gdy się zachwiałem. Z braku kogoś takiego muszę sam dla siebie być taką osobą i sam sobie dostarczać wsparcia. Przyzwyczaiłem się do tego od lat, ale chciałoby się w końcu działać nie tylko na własnym zasilaniu... :(